Wszyscy wokół nazywają mnie obojętną z powodu mojego stosunku do wnucząt. Mam 70 lat, mam córkę Martę, która ma 41 lat. Córka jest niezamężna, ponieważ całe życie poświęciła pracy i karierze. Chciałabym zamieszkać na starość z córką, bo rozumiem, że na syna nie mam żadnych nadziei.
Andrzej jest o 4 lata młodszy od siostry. 10 lat temu syn poznał cudzoziemkę i wyjechał z nią za granicę. Tam już stał się częścią rodzinnego biznesu żony, tam urodziła się jego córka Anna. Dziewczynce teraz 6 lat. Wnuczkę widzę tylko przez wideokonferencję, jeździłam do nich raz, kiedy Annie był rok. A potem oni kilka razy przyjeżdżali.
Dobrze, że i córka, i syn mi pomagają materialnie, kupują ubrania, opłacają rachunki, nawet jesienią wysłali mnie do dobrego sanatorium. Chcieliby mi też opłacić zagraniczną podróż, ale sama boję się latać za granicę. Córka nie ma czasu, żeby mnie towarzyszyć, przyjaciółki nie mają pieniędzy.
Wszystkie przyjaciółki pytają mnie, czy nie tęsknię za wnuczką, a ja odpowiadam, że nie, bo w gruncie rzeczy, kim są wnuczęta? Nie wybierasz sobie, czy się urodzą, kiedy się urodzą, od kogo… Kocham swoje dzieci, a do wnucząt jestem obojętna.
Sprawa w tym, że mój syn ma nie tylko córeczkę, ale i synka, chłopcu 11 lat, mieszka z matką w sąsiednim bloku. Andrzej z matką chłopca spotykał się tylko kilka razy, tam rodzina jest dość nieszczęśliwa. Dziewczyna może i jest dobra, ale mojemu synowi na pewno nie para.
Andrzej początkowo myślał o tym, żeby ojcostwo ustalić, ale ja go przekonałam, że nie warto tego robić, a potem on za granicę pojechał, ożenił się, córeczka się pojawiła.
Sąsiedzi i znajomi między sobą mnie potępiają: jak tak można traktować własne wnuki? Jedna wnuczka daleko, a mi i tak nie ma sprawy, wnuk pod bokiem, a ja się z nim nie kontaktuję. Ale ja nie czuję się winna, bo to sprawy syna, a nie moje.