Mam 57 lat i nadal pracuję. Zdecydowałam się na rozwód z mężem, a dzieci mnie nie poparły, stanęły po stronie ojca. No jak oni nie rozumieją, że chcę trochę żyć dla siebie.
W małżeństwie jestem ponad 30 lat. Z Michałem mamy dwoje dzieci, syn ma 31 lat, córka 28. Córka wyszła za mąż trzy lata temu, a w zeszłym roku poślubił się syn. Dzieci mieszkają osobno, obie rodziny wzięły kredyt na jednopokojowe mieszkanie i spokojnie go spłacają.
Ale w naszej rodzinie zaczęły się kłopoty. Nie ma o czym z mężem rozmawiać. Michał zawsze był trudnym człowiekiem, tak mówią o takich ludziach, którzy mają trudny charakter. Mógł milczeć tygodniami.
Kiedy dzieci były małe, finansowo zależałam od męża, więc godziłam się na jego charakter, obojętność, pewne nawyki. Potem, gdy dzieci jeden po drugim opuściły dom, spotykaliśmy się tylko wieczorami i w weekendy, a i to Michał często spędzał czas z przyjaciółmi lub u swojego brata na działce.
Nie byłem zwolenniczką jeżdżenia na tę działkę od samego początku, jestem typowym mieszczuchem. Na początku mieliśmy z tego powodu różne nieporozumienia, ale potem przestaliśmy: zrozumieliśmy, że każdy ma swoje miejsce, no i dość. Ostatnie kilka lat żyliśmy zupełnie jak sąsiedzi.
A potem Michał przeszedł na emeryturę. I zaczął spędzać więcej czasu w domu. Po prostu nie zmienił swoich nawyków – ugotować obiad? Zmyć naczynia? Wrzucić rzeczy do pralki? Nie, tego nigdy nie robił, to musiała robić żona, a żona się przyzwyczaiła, przecież robiła to dziesięciolecia.
Szczerze mówiąc, wtedy zaczęłam myśleć o rozwodzie. No cóż, nic nas nie łączy, razem nic nie trzyma. Ale potem mąż zachorował. Odłożyłam myśli o rozwodzie, zajmowałam się nim, troszczyłam się, nie spałam nocami: przynosząc mu jedzenie do szpitala. Po wyleczeniu mąż jakoś się uspokoił.
Po prostu teraz był ode mnie zależny. A pomagać w domu i nie robić nic można było na legalnych podstawach, więc wszystko dalej było na mnie. A potem zachorowałam ja. Michał wtedy już całkiem wrócił do zdrowia, a ja leżałam.
Nikt mi nie pomógł: córka nie miała czasu, ma dziecko, syn nigdy, ma pracę. A mąż był u brata na działce, nie chciał przyjeżdżać, żeby mi choćby herbaty zrobić.
A kiedy Michał wrócił do domu, zamiast zapytać, jak się czuję, czy poprawiło mi się, mąż poszedł do lodówki i niezadowolony zmarszczył czoło, bo nie znalazł tam nic do jedzenia.
– Leżysz? – mówi. – Kurczaka smażyć i makaron gotować, nie takie to trudne!
– Nie trudne? – mówię. – To zrób. A na mnie możesz już nie liczyć. Jesteśmy obcy, zupełnie obcy. I w ogóle, będę się z tobą rozwodzić.
Michał, chyba, opowiedział dzieciom o naszej rozmowie. Pierwsza zadzwoniła córka:
– Mamo, co to za nowiny? Czy ty wiesz, co gadasz? Dokąd się rozwodzisz? A tato? Jak on będzie żył? A mieszkanie?
Czyli córkę interesowało nie mnie, a mieszkanie i to, jak będzie żył jej ojciec. A co mieszkanie? Mieszkanie moje, dziedziczne. A jak będzie żył – to jego sprawa. Niech jedzie do brata na działkę.
– Tata lata inwestował w rodzinę, dlatego nic nie nazbierał na siebie – wypowiedział się syn – nieładnie stawiać go z domu, gdzie on pójdzie?
Dzieci mnie nie poparły. Póki Michał mieszka w naszym mieszkaniu, ja złożyłam wniosek o rozwód. Zdecydowałam, że wreszcie chcę trochę żyć dla siebie. Szkoda tylko, że dzieci mnie nie zrozumiały.
Wiele osób dzieli się z nami swoimi historiami, aby dowiedzieć się, co inni o tym myślą. Jeśli masz swoją opinię lub sugestię dotyczącą tej historii, proszę napisz ją w komentarzach na Facebooku.