Wyszłam bardzo wcześnie za mąż. Jeszcze na drugim roku studiów odbyłam ślub z pierwszym mężem w moim życiu, z którym się spotykałam. Nikogo innego nie było. Pierwszy – i od razu pod wianek. Był ode mnie starszy o 9 lat.
Całkowicie pozytywny i urokliwy. Rodzice byli nieco przeciwni, ale ustąpili, gdy udowodniłam, że go kocham i chcę za niego wyjść.
Ale życie małżeńskie to życie małżeńskie, z własnymi plusami i, naturalnie, minusami. Nie mogłam być z przyjaciółkami całymi nocami, nie mogłam wychodzić z nimi na rozrywki, nie chodziłam na imprezy, bo przecież miałam … męża. A on był bardzo zazdrosny. A przecież trzeba było nakarmić mężczyznę po pracy. I jeszcze studia… Ledwo wyrabiałam się ze wszystkim.
Po ukończeniu uniwersytetu rozwiodłam się z nim. Poszłam z kolegami z roku do kawiarni świętować otrzymanie dyplomu, a mąż przez cały następny dzień narzekał, że źle się zachowałam. Co było nie tak? Przecież go nie zdradzałam, nie chodziłam z chłopakami. Siedzieliśmy w kawiarni, bawiliśmy się…
Minęło już ponad pięć lat od tamtej chwili. Nadal nie wyszłam za mąż. Ale mój były zdążył założyć nową rodzinę. Ożenił się z dziewczyną, która miała dziecko.
I coś tak obrzydliwie zaczęło mi na duszy leżeć… Im dłużej żyję sama, tym bardziej rozumiem, że daremnie się rozwiodłam, że daremnie tak się zachowywałam wobec męża. Może naprawdę powinnam była być spokojniejsza i bardziej wyrozumiała wobec męża. Przecież nadal się nawzajem kochaliśmy. Chociaż wciąż go w pewnym sensie kocham. Niemądrze? Być może, ale przynajmniej uczciwie.