Jeśli szczerze, to już mam dosyć. Zmęczyłem się ciągłym bieganiem i robieniem czegoś. Chciałoby się choć raz położyć i być warzywem… Rozwalić się na kanapie, włączyć film, wyciągnąć duży worek niezdrowego jedzenia, wypić parę litrów wiśniowego soku i nic nie robić.
Co tydzień gdzieś jedziemy, coś robimy. Nawet po dziesięciogodzinnym dniu pracy mam dosyć do granic wytrzymałości.
Tylko z żoną w piątek umawiasz się, że w sobotę nic nie trzeba będzie robić, żeby ona nic nie planowała, nie kupowała biletów i nie umawiała się z nikim, kiedy nad żoną nadchodzi chandra, i już chcesz, nie chcesz, ale musisz jechać z żoną albo do lasu, albo do przyjaciół.
Ostatnie weekendy, które spędziliśmy “nic nie robiąc”, spędziliśmy na strzelnicy, strzelając z broni.
Było, oczywiście, fajnie, ale zmęczenie się kumuluje.
Do żony jakoś nie da się dotrzeć, czasami mam ochotę w ogóle nic nie robić. Ona tego po prostu nie rozumie.